Sobota przywitała mnie duszącym skwarem. To taki moment kiedy każdy wybór wydaje się niewłaściwy, całkowicie nieużyteczny. Zatrzymanie w powietrzu, zatrzymanie we mnie a może to nie tak: zatrzymanie we mnie rozlało się po sierpniowym Krakowie. Pulsujący, tępy ból gdzieś pośrodku czaszki, za mało na migrenę jednak dosyć niewygodny. Teraz już wszyscy: ja, sierpniowa sobota i mieszkańcy mojego miasta, wszyscy czekamy na jakąś zmianę, która ma się dokonać. Stoimy w napięciu na jej progu, bez gotowości na krok do przodu i bez świadomości że możemy się wycofać.
W tym nastroju sklejonym wspomnieniem letniego upału z opowiadań Scotta Fitzgeralda ruszyłam z Jerzym na spacer na Srebrną Górę i dalej do Lasku Wolskiego, dokładnie w momencie kiedy biły dzwony na Anioł Pański. Południca spacerowała po polach, znudzenie zamieniając na złośliwą radość, że szeregi krzaków z winnicy na stoku przyniosą w winie smak jej goryczy i ziemistość ziemi, bez włoskiej słodyczy i lekkości. Tutaj po okolicy wiele się takich pokutnych duchów włóczy, co dodaje temu miejscu smutku i cierpkiej melancholii. Nieszkodliwe są w swojej naturze, jednak łatwo doklejają swoje zapomniane historie do spragnionych powietrza spacerowiczów. Nawet pszczelarz cierpliwie wysiadujący przy swoim stoliku z miodami zdaje się być obezwładniony atmosferą tego miejsca, zatrzymany, nieobecny, obojętny mimo opcji pohandlowania z mijającymi go ludźmi.
Poszliśmy powoli cienistą aleją, drzewa nakładały swoje korony jedno na drugie tworząc szpaler chłodu i wytchnienia. Od czasu do czasu zaczynaliśmy rozmowę, która się po chwili urywała. Kolejne tematy wydawały się nieodpowiednie lub budziły w nas dziwną irytację tak jakby pojawiały się zamiast czegoś istotniejszego. Jak w czasie rozmów na weekendowych koktajlach w ogrodzie, gdzie część gości opowiada cokolwiek po kilka razy, śmiejąc się głośno, a część przysiada na wiklinowych krzesłach głowiąc się usilnie nad odpowiedzią po co tu właściwie przyszli.
Kiedy udało nam się poodgarniać na boki tematy nieważne lub nieistotne, zaczęłam myśleć o kolorach, które już niedługo pojawią się w tej okolicy w związku z nadejściem jesieni. Ta myśl ucieszyła mnie w jakiś sposób, bo dała mi nadzieję, że jest coś na co mogę czekać a nawet wyglądać z niecierpliwością. Wkrótce potem Jerzy zaczął snuć plany weekendowych wycieczek w grudniu, styczniu i lutym. Ta rozmowa pochłonęła nas na dobrą godzinę, a spod niej pojawił się łagodnie temat przemijania, tracenia i odzyskiwania sensu. To mogło być gdzieś niedaleko alei Wędrowników, której nazwę szczególnie lubię. Zawsze wtedy powtarzam bezgłośnie: a donde vamos? Dokąd zmierzamy? Dokąd i po co ja idę?
Przypominaliśmy sobie wszystkie te momenty w naszym życiu kiedy ogarniało nas poczucie bezsensownej depresyjnej rozpaczy, kiedy nic i nikt tego zmienić nie mógł a my trwaliśmy w nastroju końca świata. Po pewnym czasie ten nastrój przechodził, pojawiał się jakiś nowy impuls, kolejna możliwość tak jakbyśmy to co przychodzi musieli najpierw opłacić naszą żałobą i akceptacją nieuchronnej straty: kolejnych związków, planów, marzeń, lat. Pytanie o sens nabierało wtedy szczególnego ciężaru, mimo że w środku wydawało się zupełnie puste. Potem jak naczynie zanurzone w studni ten środek wypełniał się płynącą wodą, która omywała nas z naszej stagnacji. A za jakiś czas kolejny wir, kolejna pustka, kolejne straty i tak spiralnym, cyklicznym ruchem aż do dzisiaj.
Odkryliśmy powtarzalność i nieuchronność tego zjawiska, w którym tracimy i odnajdujemy sens. Nie jesteśmy w stanie niczego przyspieszyć, niczego wcześniej zrozumieć. Aby wejść w kolejny zakręt spirali i jeszcze raz zweryfikować nasze istnienie musimy najpierw opłakać i zaakceptować przemijalność rzeczy, spraw i nas samych. Kiedy dopełnia się pustka i utrata, przychodzi nowe.
Po tej części naszej rozmowy zerwał się delikatny wiatr, a my wróciliśmy do samochodu planując próbowanie nowych smaków pizzy w Nolio, robienie kawy z lodem, przypominając sobie o jeżynowym lekkim jak obłoki deserze w lodówce.
Wieczorem nuciłam piosenki z lat osiemdziesiątych a później zerwał się porwisty wiatr, który przyniósł ożywczy chłodny deszcz i koniec upału.