Słodycz pierwszego dnia wakacji rozbujała się, rozgościła rozłożyście nad Krakowem jak wielka szklana kopuła oranżerii. Ulice opustoszały i jedynie ulotne myśli niby kłębowiska na wpół przezroczystych motyli wznosiły się i opadały tworząc subtelny wir wędrujący po chodniku. Puste miejsca w kawiarniach przypominały o wyjazdach, koloniach, pociągach i całym tym nienaturalnie ożywionym ruchu związanym z podróżowaniem, które przez następne dwa miesiące będzie wyznacznikiem dobrej zabawy i sensu odpoczywania.
Smakowałam na języku kawę o lekko cytrusowym i nieco herbacianym posmaku i patrzyłam z przychylnością na mijane wystawy sklepowe wreszcie puste, wreszcie dostępne do kontemplacji. A potem w Parku Bednarskiego, na ławce oparta plecami o Jerzego ściągnęłam buty i patrzyłam na moje skarpetki w arbuzy: soczyste rozkrojone kawałki owoców wabiły krążące w pobliżu owady.
- Jeśli jest tak, że zima jest czasem zatrzymania i odpoczynku, bo jest zimno i cała wegetacja jest uśpiona do wiosny, natomiast upalne lato zaprasza do powstrzymania się od pośpiechu i rozleniwia to kiedy właściwie jest dobry czas na działanie? – zapytałam od niechcenia Jerzego. Ot, tak dla zasady ponieważ nie miałam w planach niczego poza siedzeniem i zapatrzeniem.
- Wedle moich obliczeń od marca do początku czerwca a potem od września do połowy listopada. – odpowiedział Jerzy. Najwyraźniej też mu to pytanie przyszło do głowy.
- Czyli niecałe pół roku, dodatkowo w dwóch częściach? – upewniłam się.
- Aha.
W takim wypadku w ogóle nie ma co za dużo od siebie wymagać, skoro i tak świat cywilizacyjnie poszedł jakoś do przodu. Coś się udało, coś się nie uda. Zważywszy na to, że przez około połowę roku jest nam i tak wszystko jedno to przypuszczalnie nie zauważymy tych wszystkich niedoróbek. A czego oczy nie widzą tego sercu nie żal.
W letnie dni serce domaga się ulgi. Wpatrywanie się w zieleń drzew, alejki które się ciągną nierównymi szpalerami jest kojące. Nie wymaga wysiłku, co więcej zbytnie napięcie może ograniczyć pole widzenia lub uniemożliwić dłuższe i bezcelowe siedzenie na ławce.
Bezcelowość wydaje się w swojej esencji bezczelna, bo w przypadku pytania po co tak siedzimy, można się tylko bezradnie uśmiechnąć.
Obiad w meksykańskiej knajpce dopełnił obrazu lata. Małe pomieszczenie pomalowano na różowo, żółto i niebiesko. To taka forma krzykliwej jaskrawości, która harmonijnie się uzupełnia z pomysłem meksykańskiej przyrody, gdzie nawet agawy mają różne kolory. Zapytałam Jerzego czy nasz salon w takich kolorach to dobry pomysł na zimę, przynajmniej nie będzie zupełnie smutno. Nic mi nie odpowiedział.
Przypadkowo miałam na głowie chustkę z Fridą Khalo. Przypadkowo też znam hiszpański na tyle, aby zrozumieć teksty piosenek puszczanych w tle i rozmowy klientów z kelnerką. Więc w zupełnie niezauważalny dla mnie sposób weszłam w nieco inną rzeczywistość, przeskoczyłam różnicę czasu i wylądowałam niechcący na egzotycznych wakacjach.
Urok, czar spowolnienia i kolorów zadziałał na naszą: moją i Jerzego wyobraźnię. Ostry smak wzbudził wewnętrzny ogień.
Zmysły ożyły i zaprawiły, niby mezcalem nutką namiętnego pragnienia, więc po powrocie do domu oddaliśmy się w naszej sypialni w całości tej plątaninie barw, odczuć, rozmarzenia i ukojenia. A nad nami pływało wieczorne niebo i słowa, które oddalały się i przybliżały, tonęły w muzyce i wciągały jeszcze głębiej w przeszłość, a potem w przyszłość a potem w tu i teraz, wstecz, w tył, w głąb, do środka i na zewnątrz, pozornie bez żadnego znaczenia:
“Pytałam za dziecięcych lat
Czy w życiu czegoś będzie mi brak
Czy zaznam szczęścia, czy poznam świat
Mama śpiewała tak…
Que sera, sera
Co będzie, pokaże czas
Cóż przyszłość obchodzi nas
Co nam jutro da
Que sera, sera
Pytałam swego chłopca raz
Czy da mi jakiś wierności znak
Czy miłość trwały roztoczy blask
A on zaśpiewał tak…
Que sera, sera
Co będzie, pokaże czas
Cóż przyszłość obchodzi nas
Co nam jutro da
Que sera, sera” (Que sera, sera – Barbara Muszyńska)
Będzie co ma być, będzie co ma być, takie życie.
tekst: Magda Skomro