Ciało na granicy przynależności

Gdziekolwiek bym nie mieszkała, jakkolwiek bym się nie czuła to moje ciało pozostanie narodowe, czyli w moim przypadku przynajmniej częściowo polskie. A to oznacza że jest naznaczone napięciem, historiami i traumami, których doświadczali moi bliscy, jest zanieczyszczone lękiem i cierpieniem poprzednich pokoleń. I że moje decyzje, wybory będą podyktowane śladami, które są w nim zapisane. Noszę w sobie historię związaną z moją rodziną, ale także z moim narodem. Mam swoją historię osobistą usztywnioną warstwami, które zachodzą jedna na drugą i nie pozwalają mi się uwolnić. Wyjście poza ten stan, zobaczenie siebie w całości jest aktem desperacji i odwagi, bo oznacza konfrontację z prawdą o mnie i moim ustalonym poglądem na świat. A to może oznaczać samotność i wykluczenie.

My Polacy mamy swoje cząstkowe historie: zdarzenia o których nie chcemy rozmawiać, które przemilczamy, które powtarzamy jak zdartą płytę. Mamy swoje zakłopotania i swoje bezradności, dźwigamy je mimo zmieniających się warunków geograficznych i geopolitycznych. Różnimy się w swoich opowieściach: inne są dla kobiet a inne dla mężczyzn, niektóre są wspólne. Po wielu latach spotykamy się w miejscu gdzie wszyscy szukamy siebie, definiujemy na nowo naszą tożsamość, przeglądając się w prywatnym i narodowym lustrze; musimy zejść w dół, w otchłań pustki i grozy, aby odzyskać siebie.

O tym myślę przeglądając wywiad z Katheriną Volckmer, autorką “Wizyty” w której niemiecka bohaterka odwiedza żydowskiego lekarza, aby dokonać w jego milczącej obecności rozliczenia z obciążeniami narodowymi, uzdrowić swoje tabu poprzez psychiczne obnażenie.

To właśnie czuję czytając starannie kartka po kartce “Zstąpienie do Bogini” Sylvii Brinton Perery, w której Innana aby stać się samodzielną całością, musi przejść przez inicjacyjne rytuały obnażenia, osądzenia i śmierci, aż do stanu gnijącego na haku kawałka mięsa by móc ponownie się odrodzić. W tym czasie na Ziemi panuje nieurodzaj i niepłodność, które znikną wraz z powrotem Bogini która uznała w sobie istnienie wszystkiego jednocześnie: miłości i nienawiści, życia i śmierci, męskości i kobiecości, słabości i siły. Praca dokonuje się na poziomie jednostkowym i zbiorowym, bo nasze doświadczenia budują nieświadomość zbiorową, a dzięki temu wszyscy bierzemy w tym procesie udział na kształt eucharystii światowego przemienienia.

Przez okno spoglądam na ziemie, które są żywą analogią do tych literackich rozmyślań: na Dolny Śląsk. Krainę trochę polską, trochę czeską i bardzo niemiecką. W której historia zakreśliła wiele zakrętów i zygzaków, w której jesteśmy my wszyscy. To miejsce idealnie oddaje idee górnego i dolnego świata: najpiękniejsza w Europie dolina pałacy i ogrodów niesie w sobie brzemię kolejnych wojen i mordów, wywłaszczeń, grabieży, pohańbienia i nadziei ludzi różnych narodowości. I nie da się odzielić jednego od drugiego. Nie można nie zadać sobie pytania czemu w wielu miejscach tej krainy stajemy obok siebie i w różnych językach: po polsku, niemiecku a wspólnie przezornie (sic!!) po angielsku rozmawiamy o smaku nalewki w pałacu Staniszów lub pochylamy się nad ostatnim kawałkiem strudla zamiast pytać siebie nawzajem jak się czujemy dźwigając bagaże poprzednich pokoleń, które wcale nie zostały rozpakowane, nikt ich nie przejrzał, ledwo pobieżnie poukładał, zanim znowu dostaliśmy nasze walizki do rąk.

Nikt nas nie pyta co czujemy i co się z nami dzieje kiedy pod świątynią Wang stajemy na przeciwko siebie: dzieci i wnuki członków starych niemieckich rodów, które musiały opuścić Polskę po drugiej wojnie światowej z dziećmi i wnukami pomordowanych w tej wojnie, tych którzy wywłaszczali i tych którzy tutaj zamieszkali. Żal i żałoba, zemsta i gniew są po obu stronach a my nie potrafimy nic z nimi zrobić. Może poza ustawieniem dwujęzycznych tablic, co jest cichym ukłonem wobec obecnej tutaj od zawsze narodowej polifonii. Nikt nie stawia tablic po angielsku, bo najwyraźniej te tablice są przeznaczone tylko dla nas, ludzi z pogranicza własnej tożsamości i historii.

Informacje po angielsku możemy zato znaleźć w menu restauracji, na głównym deptaku w Karpaczu i w pałacowych ogrodach pełnych pięknych zabytków i anegdot: gdzie po wojnie był PGR a gdzie stacjonowali strażacy, które bale były najbardziej wytworne a gdzie spędzano czas na ukrytych miłostkach i dworskich intrygach.

Wiele z tych miejsc po długim czasie niszczenia zostało wykupionych przez prywatnych inwestorów. Teraz możemy korzystać z historycznych pokoi hotelowych oznaczonych nazwami pór roku lub znaków zodiaku, kryształowych żyrandoli w salach balowych i koncertów muzyki poważnej.

Wczoraj w Staniszowie podsłuchiwaliśmy rozmowę turystów ze stolika obok: o Singapurze, w ktorym padają deszcze, więc podróże są kłopotliwe. To zapewne rozmowa w podobnym tonie jak ta, którą toczono w Buchwaldzie czyli Bukowcu w XVIII wieku, kiedy po podróży dyliżansem Fryderyka wysłuchiwała narzekań gości jak bardzo trzęsło na lokalnych drogach, częstując ich śmietanką i owocami w motylarni.

Jednak te rozmowy wydają się jakieś nieadekwatne. Cząstkowe a nawet w sposób niezdarny próbujące zakryć wszystko co poniżej: chaty w Budnikac, ludzi, którzy musieli tam uciekać przed kolejnymi wojnami, cmentarz jeńców wojennych w Borowicach, historię laborantów i walończyków, zaniedbane i porzucone poniemieckie dwory ziejące ponurą pustką, zniszczony wybuchem pomnik ku czci Bismarcka w Witoszowie, a nawet Hansa Georga Rischera, słynnego w XVI i XVII wieku proroka i pustelnika nazywanego polskim Nostradamusem, który podobno na swoim płaszczu latał dookoła góry Witosz i swojej jaskini.

Przejmujemy tę nieadekwatność opowieści do naszego życia. Szukamy nadal przynależności i akceptacji, porzucając cząstki siebie, często te najbardziej istotne. Utykamy w świecie ładnych historii, szczęśliwych zakończeń, sposobów na szczęście. Tymczasem wyzwolenie prowadzi przez podziemne komory smutku, depresji a często choroby kiedy ciało powie: nie, już dość. Już Ci wystarczy tego udawania.

Jak często stajemy na granicy cofając się wiele razy, aby tylko nie zacząć dotykać a potem rozdrapywać starych ran, bo tak bardzo boimy się prawdy o sobie.

Pragniemy życia bojąc się żyć. Bez przekroczenia granicy i wejścia w nieznane będziemy trwali w chwilowym zadowoleniu, przerywanym atakami lęku, furii, depresji. Zalewając niewypowiedziane alkoholem, zasypując wypalonym ziołem, rozdrobnionymi tabletkami, łatwymi do przełknięcia propozycjami rozrywki.

Możemy też powoli ruszyć naprzód, mimo bólu i wydłużonego w czasie poczucia dezintegracji. To doświadczenie może ostatecznie przynieść nadzieję, chociaż bardzo nieoczywistą i niezbyt łatwą.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *