Gdzie jest dobry moment, aby ocenić własny proces żałoby? Gdzie ja jestem, a może nie jestem? Czy to jest wtedy kiedy piję kawę i nagle przypominam sobie, że jest czerwiec a w sierpniu umarła moja Matka? I że to pierwszy koniec roku szkolnego kiedy nie zapytała moich dzieci jak tam, a one jak zwykle nie odpowiedziały niczego konkretnego poza: dobrze? A może to jest ta chwila kiedy zaczynam liczyć miesiące i wychodzi mi, że mam jeszcze dwa miesiące, prawie 60 dni żeby nikt się nie dziwił, że czasami jestem zamyślona lub smutna? Czy ja w ogóle jestem już gotowa na koniec żałoby i jakieś podsumowania, skoro nadal przypominam sobie i wspominam różne sytuacje, jakby na przekór temu, że życie płynie falą wznoszącą i wciąga mnie w przeróżne aktywności?
Czasami przychodzi mi do głowy, że wreszcie mam wymówkę, żeby się wymiksować z ogólnie przyjętego kierunku na szybkość i sukces. Że mam serdecznie dość diagnoz, procedur, zasad i złotych testów po których wszystko wiadomo. Temat śmierci i końca relacji zawrócił mnie w spokojne alejki starych krakowskich cmentarzy, w usprawiedliwienie bezruchu i zatrzymania, odpuszczenie szalonego biegu nie wiadomo dokąd. Ta sama śmierć, która wywołuje zmieszanie na ludzkich twarzach i szybką zmianę tematu, pozwoliła mi wysunąć się poza obręb sztywnej struktury i poprzyglądać się jej z boku. A kiedy już zrobiłam to raz, to wcale nie chcę wracać. Wolę tutaj zostać, bo takie miejsca między między dają dużo wewnętrznej wolności.
Wyraźniej czuję teraz różne moje części: tą dla świata, i tą dla siebie. Mocniej czuję wewnętrzną granicę, do której coś dochodzi ale dalej już nie. Częściej myślę, że nie chcę marnować czasu na rzeczy, które nie mają dla mnie sensu.I mniej przejmuję się tym, co mogą o tym pomyśleć inni. Inni to nie ja, to też do mnie dochodzi, zwłaszcza wtedy kiedy w dzień Matki czy w dzień Ojca roi się od sentymentalnych fotografii, wspomnień, życzeń. Kiedy mój Mąż biegnie na spotkanie ze swoim Rodzicem, to wtedy wiem i czuję wyraźniej niż w inne dni, że ja to ja, a oni to oni. I ta myśl nie jest zaprawiona żalem, tylko łagodną obserwacją, że tutaj nie ma miejsca styku, wzajemnego zrozumienia. Jest przerwa, dla mnie ta przerwa jest potrzebna, więc jest w porządku.
Z pewnością poczucie uwolnienia i wyjścia poza pewną ustaloną rzeczywistość zawdzięczam też sytuacji w której moja Matka nie próbuje mnie już kontrolować i pouczać. Nie próbuje dowieść mi kto ma rację a kto nie ma i nie wymaga, żebym tego wszystkiego słuchała, wiedząc dobrze że nie mam na to ochoty. Bo robiłam to tylko dla niej; nie było innego sposobu na nasze wspólne bycie, nie było takiego języka na świecie, który pozwoliłby nam się porozumieć.
Poczucie rozluźnienia walczy z poczuciem niepewności czy już rzeczywiście mogę sobie pozwolić na bycie sobą. I kiedy poczucie rozluźnienia wygrywa widzę, że to dobrze wpływa na mnie i na mój świat. Wtedy jest mi bliżej do ludzi, nawet jeśli nadal jesteśmy różni.
I czas płynie wtedy łagodniej, bo nie muszę się dzielić na różne części. Na przykład na tą, która siedzi i słucha narzekań Matki, bez możliwości zmiany, pomocy lub nadziei.
Wciąż mam rzeczy, które muszę przejrzeć i się ich pozbyć. Małe drobiazgi, o których istnieniu nie wiedziałam: nowa puderniczka od Maxa Factora, karteczka z rozpisanym drzewem genealogicznym i imionami pradziadków, portfel ze zdjęciami i z dwudziestoma złotymi, zamykane lusterko w róże z Chorwacji. Dużo ubrań i pościeli, nikt ich nie chce.
Wolę skupiać się na tych przedmiotach, bo tworzą całkiem miły obraz osoby, którą mimo wszystko zajmowały i cieszyły rzeczy, które oferuje życie. Wtedy sobie myślę, że moja Matka też miała różne kawałki w sobie. I być może ja dostawałam ten najtrudniejszy, ale że na szczęście były też inne.
I że teraz mam wreszcie do nich dostęp.