Krakowski Lukier i Cienie

W podgórskim Lukrze zabrakło ciasta.

– Rano była pełna lada. – poinformowała miła blondynka.

– To poproszę lody. Malagę i kokos.

Jerzy wygrzebał jeszcze ze szklanego słoja kilka ciasteczek na wagę i dorzucił do zamówienia.

Potem poszliśmy na dalszy spacer, mimo ciepłego zmroku który łagodnie opadał nad miastem. Dookoła było dużo ludzi: i w parku i na kopcu, pod fortami i kościółkiem św. Benedykta. Psy biegały, dzieci wyciągały ręce widząc moje lody. Rodzice bezskutecznie próbowali odwrócić ich uwagę.

Ostatnie lody w tym roku na świeżym powietrzu.

I pewnie ostatni taki spacer w ciepłym mroku, kiedy pod nogami jeszcze świeża, wilgotna i chłodna trawa.

Moja ochota na piernik musi poczekać na grudzień, ominąć szerokim kołem cały listopad, wytrzymać Andrzejki i adwent, liczne zapowiedzi świąteczne i choinki wyłaniające się jak grzyby po deszczu. Mimo że ciasto już pewnie leżakuje w jakiejś lodówce, to pierwsze myśli o pierniku wrócą dopiero około połowy grudnia, wraz z czekaniem na śnieg i zakupami na gwiazdkę.

Wszystko po to, abyśmy: ja i Wy nie zajmowali się za bardzo kwestią śmierci, odchodzenia i umierania, to znaczy nie więcej niż trzeba, ot na przykład w Dniu Wszystkich Świętych, z których część była zmarła a część jak głoszą legendy wzięta do nieba skąd opiekują się ludźmi. Tymi żywymi.

I w ten oto sprytny sposób, krytykując po drodze Halloween, Dziady i meksykańskie zwyczaje cmentarne, możemy obejść to co śmiertelne i wymierne, skupiając się na tym co boskie i nieskończone.

Nawet kwiaty porozkładane przed kwiaciarniami i na balkonach, chryzantemy we wszystkich kolorach, kalie i astry, nawet one mimo szybko więdnącej natury nie do końca są posłańcami śmierci. A przecież jak je nazwać inaczej? Może strażnikami pamięci? Kolorowym stoperem listopada, który uprzejmie informuje że nadchodzi czas mroku, rozliczeń i duchów.

Bo duchy krążą między nami, jedni je czują i widzą więcej, inni mniej.Przychodzą żeby z nami pobyć, a czasami aby na kogoś poczekać, bo w drodze powrotnej raźniej w większej gromadzie. Prawda? No prawda.

Zazwyczaj kilka spotykam koło kościoła św. Józefa, te są mniej znajome, no chyba że akurat natykam się na Bibliotekarkę z mojej podstawówki, która mieszkała tutaj nieopodal. Kolejne siedzą w parku, czasami na ławkach dla niepoznaki wmieszane w tłum, a czasem bujają się na huśtawkach lub na gałęziach drzew, jeśli huśtawki zajęte. Tam najczęściej spotykam graczy w karty z czasów mojego dzieciństwa, kiedy siedzieli przy stolikach w głównej alejce. Zazwyczaj to były karty, rzadziej warcaby lub szachy, ale zawsze towarzyszyło im podniecenie i gwar, bo grali na pieniądze.

Potem idę dalej, w stronę Krzemionek i kościoła Redemptorystów. Tam spotykam już samych swoich, moja parafia, kamienica w której mieszkałam, droga na działkę dziadka Julka, zarośnięta krzakami i zagrodzona. Duchy patrzą i uprzejmie kiwają mi głowami na powitanie. Rozmawiać nie rozmawiamy, bo to jeszcze nie mój czas. Ale widzimy się już bardzo dobrze. Co roku coraz wyraźniej.

A na koniec siadam na stadionie, żeby odpocząć i schodzę Krzemionkami w dół chłonąc panoramę miasta.

I wiem, że na dzisiaj koniec, a za rok? Kto wie co będzie za rok?

Zobaczymy. Tymczasem poczekam na piernik.

Koniec

Tekst: Magda Skomro 2021

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *