Niedoczekanie

Był piękny, słoneczny dzień w parku Jordana. To jeden z takich dni, o których mówi się: dla niech warto zatrzymać czas. Słońce było niezbyt mocne, ale ciepłe, wyzłacające liście drzew, gdzie niegdzie podbarwionych nadchodzącą jesienią. Dzieci w przedwojennych mundurkach szkolnych bawiły się w berka, od czasu do czasu podbiegając do czujnego sprzedawcy, który wprawnym ruchem nakładał im lody na wafle, albo wyciągał przygotowane zawczasu i ponabijane na patyczki kandyzowane owoce. Zakazana słodycz przyciągała roje much, które krążyły dookoła ciemną chmurą. Sprzedawca wydawał się być nieczuły na ich uporczywy brzękliwy odgłos, z rzadka, jakby z przyzwyczajenia machał gazetą, w której były wydrukowane ogłoszenia o nowych amerykańskich farbach do włosów, butach z odkręcanymi obcasami (aby zelówki proszę Państwa zdzierały się równomiernie), tajemnicy młodości pewnej napotkanej w pociągu Hiszpanki (tonik z wody różnej stosowany codziennie zapewnia młodą i świeżą cerę naszych uroczych dam, do nabycia w aptece pod Złotym Lwem) i repertuarze teatru Bagatela, który po raz przedostatni zapraszał na znakomitą farsę francuską, z udziałem samego pana Solskiego w roli głównej.

Moja babka cioteczna, Kunegunda siedziała na ławce i rozglądała się naokoło, usiłując pozować do zdjęcia.

– Boże, jak gorąco! – pomyślała, równocześnie uśmiechając się lekko do młodego fotografa, uwijającego się wokół aparatu, na podobieństwo rześkiego szczygiełka. Po raz kolejny wyprostowała niewidoczne zagniecenia na letnim palcie i poprawiła rondo kapelusika.

– Ciekawe – zaczęła się zastanawiać – ile jeszcze razy przyjedzie mi robić coś zupełnie bezużytecznego.

Błysnęła lampa aparatu. Kunegunda z ulgą wstała i odwróciła się w stronę wysokiego bruneta, nonszalancko palącego papierosa pod kasztanem.

– Wik, powiedziała miękko, mam dosyć udawania malowanej lalki, chodźmy na spacer. Kiedy oddalają się alejkami trzymając się za ręce, podbiegam szybko do fotografa i szepcę mu do ucha: – Uważaj, żeby nie prześwietlić kliszy. Część zdjęć z rodzinnego albumu jest nieco zamazana i podejrzewam, że to jego sprawka. Fotograf chwilę się zastanawia, po czym starannie pakuje aparat mamrocząc do siebie: uważaj na kliszę, ty ośle…

Miło jest stać w jesiennym słońcu i cieszyć mijającą chwilą. Dobrze wiem, co będzie dalej: Wiktor się oświadczy a Kunegunda przyjmie pierścionek. Stoją sami koło nieczynnej fontanny. Wiktor śmiechem pokrywa zachwyt. Tylko czasami wyraz smolistych oczu zdradza niedowierzanie i obawę, że ciotka zmieni zdanie, odejdzie i go zostawi. Ciężko jest kochać za dwoje. Chce ją pocałować. Ona robi delikatny unik i szepce: nie teraz…

Porywa mnie wiatr i lekko unosi w powietrze. Prześwietla jak kliszę. Może to prześwietlenie to przeze mnie? – myślę sobie, ale gnam dalej, gdzieś dalej niesiona stuletnią historią mojej rodziny. Mam ochotę krzyknąć, rozpęknąć się jak bańka mydlana na tysiąc kropelek, mgiełką osiąść na dachach starych kamienic, zostać tam, gdzie mogę być tylko obserwatorem i nie muszę przeżywać swoich własnych dramatów. Z miast i tak najlepiej znam dworce kolejowe. Puste poczekalnie, pełne wagony, zapach gazet i kanapek. Są moją codziennością. Moim przemijaniem.

– Niechże pani uważa! – krzyknęła starsza kobieta, spychając mnie w ostatnim momencie z ulicy, po której jechał szybko motocyklista. Zamrugałam oczami. Zauważyła mnie? Jak to możliwe? Chciałam do niej zagadnąć, ale kiedy się odwróciłam zobaczyłam tylko grupkę osób, które się nad kimś pochylały. Podeszłam bliżej: starsza pani oddychała chrapliwie, krótko, urywanie. Tak, mogłam się domyślić. Ludzie zanim przejdą na tą stronę, mogą mnie widzieć. Usiadłam koło niej i pogładziłam po włosach. Powtarzałam: Nie bój się. Moje słowa zlały się z głosem karetki i płaczem małego dziecka.

Rozejrzałam się dookoła. Przede mną kamienica na Brzozowej, tam gdzie po śmierci Kunegundy zamieszkał Wiktor, a wkrótce potem Hanka, młodsza siostra mojej ciotki. To jak rodzinne zobowiązanie, by przejmować zadania i spłacać długi. Wiktor bardzo pomógł mojej rodzinie w okresie wojny. Miał wtedy ciągle pieniądze i dwie kamienice. Potem wszystko stracił, przepił, przegrał w karty i roztrwonił. Została mu tylko nasza lojalność. Niepisana umowa. Czasami chciałabym go zapytać o to, jak się czuł, kiedy znalazł swoją młodą żonę na szpitalnym łóżku martwą. Nie zdążył przedrzeć się przez miasto, kiedy zaczęło się bombardowanie. Była w ósmym miesiącu ciąży. Czy kiedyś wybaczył sobie ułamki sekund dzielące go od niej?

A czy ja wybaczę sobie kiedyś ułamki sekund dzielące mnie od samej siebie? Moja podróż to klątwa i jednocześnie wybawienie. Poszukiwanie odpowiedzi na niezadane pytania.

Widzę balkon płonący różami na drugim piętrze, Hankę stojącą samotnie i palącą papierosa. Zaczęła palić niedawno, bo zaciąga się jeszcze niewprawnie i nieco za często. Płacze. Zastępstwa nigdy nie są łatwe. Wiem coś o tym.

Staję za nią i wczuwam się w jej oddech. Słyszę fragmenty niewypowiedzianych myśli, czuję żal, który wypala jej serce. Ciotka kiedyś umrze na raka, podobnie jak moja babka i co druga kobieta w rodzinie. Cierpimy za mężczyzn i poświęcamy w imię wyższych celów. Obym nie przekazała tego swojej własnej córce.

– Nigdy nie urodzę dziecka, – mówi Hanka. Chyba ją rozumiem.

Przechodzę cicho do pokoju i siadam na secesyjnym łóżku. Sielski obrazek dziewcząt karmiących gołębie, wiszący na ścianie, kontrastuje z ciszą i samotnością wnętrza. Na stole pod kloszem stoi wiotka tancerka. Upłynie jeszcze wiele lat nim klosz popęka i stanie się niepotrzebny.

Czuję się zmęczona. Takie podróże mogę odbywać tylko czasem, a natłok myśli, obrazów, zdarzeń odurza mnie jak opium. Wyciągam rękę i czuję pod palcami grubą miękkość aksamitu. To ostatnie uczucie towarzyszy mi, kiedy znowu zagarnia mnie w swoje objęcia wiatr.

Tekst: Magda Skomro

Obraz: Édouard Manet–The Balcony,1868

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *