Niedzielna cisza

Niedzielna cisza odbija się słonecznym światłem od ścian i rolet. Przyglądam się w roztargnieniu napisom w kuchni. Kawa przelewa się z dzbanka do filiżanki, z filiżanki do ust. Przez okno widać drzewo, żółte liście w których złoci się światło korcą by je nazwać jesiennymi. A tymczasem nadszedł cicho grudzień. Nie, nie żałuję że już nie ma listopada, że przeminął ten ciemny nijaki czas. Jak co roku nie potrafiłam z niego zrobić użytku. Listopad jest dramatyczno-histeryczny, rozchwiany w swojej energii, maziowaty i przytłaczający. Moi dziadkowie uważali, że jeśli się przeżyje listopad to główne roczne zagrożenie śmiercią minęło. Może dlatego dzisiaj mi jakoś lekko? Jeszcze dwa dni temu czytałam o fali samobójstw, jeszcze gdzieś wiał szalony halny a dzisiaj słońce, lekki wietrzyk, gładka cisza na ulicach tak jakby ludzie odpuścili sobie wiele spraw. Ot, na przykład chodzenie do kościoła. Sprawdzam – nikt nie idzie po chodniku, nie słychać kroków ani rozmów. Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas Panie…no, ale przecież właśnie minął listopad, na jakiś czas może zapanować rozprężenie. Nie musimy trwać w niespokojnym napięciu kogo tym razem zabierze, właśnie kto? Pan Śmierć, Bóg, Przeznaczenie, Fatum? Ja myślę, że głównie chodzi o czas. Odchodzimy kiedy na nas czas lub kiedy nasz czas minął. Trwożliwe modlitwy o przetrwanie można by zamienić na medytację z zegarkiem. Ludzie mogliby planować w sposób wymierny, na przykład dzisiaj 10 minut przytulania, 30 minut spacerowania, kwadrans rozkoszowania się smakiem świeżego chleba (jak tego z Pochlebstwa, Ostatni krzyk Zabłocia – musicie go mieć, powiedział szczupły uroczy chłopak w kwiecistym podkoszulku i dyskretnych kreskach na oczach), godzina na myślenie (o stworzeniu świata, o braku pikantnych skandali, o miłosnym seksie z Jerzym przeplatanym czysto kobiecymi fantazjami).

Małe kroki. Małe kroki, które odmierzają rytm życia.

Jeszcze mam trochę czasu. Po listopadzie dopiero na przełomie czerwca i lipca odczuję nużący niepokój środka lata, ten czas między między, w którym serce czasem boli mnie za mocno.

W nocy miałam sen. Byłam w cudownym sklepie z sukienkami. Sukienki projektowano tylko raz do roku. Były bardzo niezwykłe. Każda kosztowała 2 tysiące złotych. Znalazłam odpowiednią dla siebie. Ubrana zmieniała kolor na taki, który w danym momencie najbardziej pasował do właścicielki. Była ze szczególnego materiału, który najpierw był półprzezroczysty a później się strukturyzował i ukonkretniał. Stałam w tym sklepiku pełnym półcieni, antyków i kryształów przed lustrem zachwycona. Jednocześnie myślałam jak zdobyć na sukienkę pieniądze w niejawny sposób, bo nikt nie zrozumie powodu dla którego chcę ją mieć. Przed sklepikiem czekali na mnie znajomi, którzy jak sądziłam zareagują z niechęcią na moją decyzję. Właścicielka sklepu uśmiechała się łagodnie i opowiadała o materiale. Ja byłam rozdarta między pragnieniem a zewnętrzną naganną oceną mojego zachowania. Jednak to sklep i sukienka sprawiały, że czułam się sobą.

Jeśli jednak chodzi głównie o czas i sens, to czy nie warto śnić właśnie takich snów? Przynajmniej między listopadem a lipcem? I czy naprawdę warto się zastanawiać nad tym jak ktoś oceni fakt, że jesteś sobą? Ostatecznie to nie on, tylko Ty zapłacisz za to odpowiednią cenę.

tekst: Magda Skomro 2019

Obraz: Soizick Meister, Wind Gust, 2020

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *