Żył kiedyś pewien człowiek, który bardzo kochał swoich Rodziców a już najbardziej na świecie kochał swoją matkę. Z tego powodu zdecydował się nie opuszczać domu rodzinnego, co wydawało się być dobrym wyborem, bo wioska w której mieszkał była niewielka i o przyzwoite mieszkanie było trudno. Być może gdyby kogoś poznał i pokochał, myślałby o tej sytuacji inaczej. Jednak, czas który spędzał z Rodzicami był dla niego tak cenny, że nawet mu to nie przyszło do głowy. Został stolarzem, robił krzesła i stoły, malutkie kołyski, drzwi a kiedy było trzeba to i trumny. W końcu wioska była mała i nie było tam miejsca dla dwóch ludzi o tym samym fachu.
Najpierw umarł ojciec. Pewnego dnia odszedł cicho we śnie a wtedy człowiek, nazwijmy go Jan poprzysięgł sobie, że zaopiekuje się swoją matką najlepiej jak potrafi. Dni upływały mu na pracy w warsztacie a wieczory na rozmowach z matką. Czasami na głos czytał jej gazety a czasami siedzieli w milczeniu i patrzyli w ogień. Janowi było dobrze, niczego więcej od życia nie pragnął.
Jednak, a było to na jesieni, jego matka poczuła się gorzej. Na nic zdały się ciepłe napary i lekarstwa zapisywane przez lekarza z miasta – kobieta słabła w oczach.
Kiedy umarła pewnego listopadowego poranka, Jan poczuł się tak jakby ktoś wyjął mu z piersi serce. Przestał jeść, spać, pracować. Całymi dniami stał nad grobem matki i rozpaczał.
W wiosce mieszkał też stary Zielarz, o którym ludzie mówili, że zna się na sprawach tego i tamtego świata. Jan przypomniał sobie o nim pewnej bezsennej nocy i poszedł poprosić go o radę.
– Niczego nie pragnę bardziej jak jeszcze raz porozmawiać z moją Matką. – powiedział ze łzami w oczach.
Zielarz popatrzył na niego zastanawiając się nad czymś, poczym zapytał:
– Co jesteś w stanie poświęcić, aby twoje życzenie się spełniło?
– Wszystko co mam. – Odpowiedział Jan, a w jego duszy pojawiło się światełko nadziei.
Zielarz westchnął smutno, bo widział już wielu takich, którzy utracili sens swojego życia. Doradził Janowi, aby określonego dnia o określonej godzinie poszedł do cmentarnej kaplicy, położył się tam na plecach i zamknął oczy.
Jan uczynił co mu Zielarz polecił. Leżąc na kamiennej podłodze zamknął oczy i nasłuchiwał. Wtedy usłyszał głos matki. Stała nad nim i mówiła, że zaprasza go na kolację do siebie. Będą mogli ze sobą porozmawiać i spędzić wspólnie jedną godzinę.
Jan udał się z nią do pięknej komnaty, gdzie stał stół zastawiony jedzeniem i piciem, w powietrzu rozchodził się przecudny zapach róż, w świecznikach płonęły jasne świece. Jan rozmawiał z matką, ciesząc się każdą minutą tego spotkania. Godzina jednak minęła szybko i musiał wracać.
Wyszedł z kaplicy, przez bramę cmentarza. W drodze do wioski dzieci uciekały na jego widok, a ludzie usuwali się i czynili znak krzyża. W ich oczach czytał zdumienie i zakłopotanie, czasami nawet przestrach. Kiedy doszedł do swojego domu, okazało się że go już nie ma. Na tym miejscu stał zupełnie inny dom i mieszkali w nim ludzie, których nie znał. Wioska zmieniła się nie do poznania. Pojawił się mały rynek z ratuszem, skwery z ławkami, plac zabaw. Przechodząc obok jednego z budynków Jan przypadkiem zobaczył swoje odbicie w szybie i wydał okrzyk trwogi. Zamiast krzepkiego trzydziestoletniego mężczyzny zobaczył zgrzybiałego starca w podartym ubraniu, chwiejącego się jak osika na wietrze.
Trzęsąc się na całym ciele wpadł do wnętrza kościoła, przycupnął w kącie nawy i zaczął szeptać słowa modlitwy. Tam zastał go ksiądz, łagodny jak gołąb w swojej naturze, który zobaczył w nim zagubionego i potrzebującego pomocy człowieka. Jan opowiedział mu swoją historię a im dłużej mówił tym bardziej ksiądz przyglądał mu się badawczo i jakby niechętnie. Coś jednak w oczach Jana przekonało księdza, by sprawdzić jego historię w księgach parafialnych. Wrócił po pewnym czasie i powiedział, że w tym miejscu faktycznie żył kiedyś człowiek o imieniu Jan, który był stolarzem i mieszkał razem ze swoją owdowiałą matką. Było to równo 150 lat temu.
Podobno czas w świecie umarłych płynie inaczej niż w świecie żywych. Mądrzy ludzie powiadają, że jedna godzina tam spędzona to 50 ziemskich lat. Niech będzie. Jednak dla tych, którzy nigdy nie odważyli się żyć czas płynie szybciej potrójnie. Za ich własne życie, za niespełnione nadzieje i za niewykorzystane szanse.
Chwytamy się pragnień, rozgrzebujemy wspomnienia. Zatrzymujemy się w przeszłości pragnąc rozpaczliwie jej powrotu. Tamtych sytuacji i tamtych ludzi. Unieważniamy to, co przychodzi dokonując wyborów, których być może nigdy nie zdążymy opłakać. Tymczasem pamięć o śmierci, o zakończeniu, pożegnaniu, słynne średniowieczne memento mori może być zaproszeniem do zanurzenia się w nurt płynącego życia.
Jak powiedział Tiziano Terzani: „Jeżeli idziesz utartą drogą, pozostaniesz przy tym, co znasz. Tak samo jest z szukaniem. Jeżeli wiesz, czego szukasz, nie znajdziesz tego, czego nie szukasz. I właśnie to się liczy!
Dlatego jest to dziwny proces, który wymaga wielkiej determinacji, bo narzuca rezygnację i brak jakichkolwiek pewników. Wygodnie jest polegać na tym co znane, prawda? (…) Jeżeli jednak wyjdziesz poza to, co znane, i będziesz szukał dróg, które jeszcze nie zostały całkiem przetarte, albo, jak ja mówię, wymyślisz je sam, możesz odkryć coś niezwykłego.” (Koniec jest moim początkiem).
Owocnych pożegnań. Dobrej drogi.
Koniec
obraz: Pokutująca Magdalena, autor Georges de La Tour