Piątek budzi mnie zmęczeniem. Nie pomaga kawa, ani ćwiczenia, słońce za oknem daje mi znać, że nie mogę tego samopoczucia zepchnąć na pogodę, ciśnienie i deszcz. Pani od fizyki ze szkoły Igi zamiast klasówki zarządziła projekt ze zdjęciem burzy. Piszemy do znajomych zza granicy: w Australii i na Tajwanie, tam gdzie jest szansa na inną porę roku i inny klimat. Pani chce, żeby młodzież była kreatywna. Na tą kreatywność będzie pracował teraz cały świat: chyba mamy jeszcze kogoś w RPA i w Indiach. Gdzieś napewno w listopadzie są burze. Iga na weekend tymczasem jedzie do Oławy, tam raczej jest standardowa polska jesień. Będzie tańczyła w chanelowskich perłach i zwiewnej czarnej sukience, może nawet do słów piosenki Sławy Przybylskiej:
”Liść powiewem wiatru padł mi do nóg
I wtedy zrozumiałam, to się kończy
Pożegnania, czas już przekroczyć próg
Pamiętasz, była jesień
Pokój numer osiem, korytarza mrok
Już nigdy nie zapomnę hoteliku „Pod Różami”
Choć już minął rok”.
Tymczasem narasta we mnie niezadowolenie. To moje narcystyczne niezadowolenie, obiekt dociekań i kpin mojego męża. Mam wymagania: wobec siebie, wobec innych, wobec pogody a właściwie czepiam się nawet martwej natury. Najchętniej powiedziałabym dokładnie wszystkim co o nich myślę, ze szczególnym uwzględnieniem deski do krojenia, kluczy, kubka do kawy i sitka do ziół. Zamiast tego tłumaczę Jerzemu, że najwyraźniej coś jest ze mną nie tak, skoro po tylu latach terapii nadal nie zachowuję się, a nade wszystko nie czuję normatywnie. Ludzie wydają się szczęśliwsi bez tych wszystkich warunków i wymagań. Biorą życie mniej serio, nie muszą rozdzielać włosa na czworo i mam takie nieodparte wrażenie, że często skupiają się bardziej na tym co mają a nie na tym czego nie mają. Dojechana psychoanalizą, latami doświadczeń i wnioskami z mniej lub bardziej przypadkowych wydarzeń z życia mogę śmiało uznać znaczący wpływ narcyzmu na swój charakter. Nie muszę dewaluować innych, ani im zaprzeczać, podważać tego co mówią lub wyższościowo tłumaczyć, że nie mają racji. Teraz już tylko im po prostu zazdroszczę.
Czy to jest rozwój?
Jeśli nawet, to stosunkowo powolny i równie chropowaty co wyboista kostka brukowa na uliczkach wokół rynku. Iść można, ale uważać trzeba cały czas. Nigdy nie wiesz, kiedy skręcisz kostkę i zostaniesz za daleko by się cofnąć a za blisko by odpuścić, jednak bez ruchu.
Spotkałam się ze stwierdzeniem, że chyba jestem wściekła na ludzi o to, że są słabi: nie radzą sobie, nie wiedzą, coś dla nich nie jest oczywiste. Tego akurat nie jestem pewna: czy tak jest. Na pewno jestem o to wściekła na samą siebie. Często. Równie często jak kiedyś moja Matka na mnie. Właściwie odkąd pamiętam jako dziecko wysłuchiwałam długich litanii o własnej nieudolności, pouczeń o tym jak mogłoby być lepiej, inaczej, ale na pewno nie tak. Informacji, że ja mam być inna. Ciągle do czegoś dążyłam, skupiona na porównaniu pomiędzy przeszłością a przyszłością, bo teraźniejszość była nieakceptowalna. Ciągle w przejściu. Ile osób ma tak jak ja? Ofiar perfekcjonizmu i rozczarowania własnych rodziców, którzy próbowali nas ukształtować niby Pigmalion Galatee. A wyszło co wyszło.
Ach, gdyby nas tak wszystkich dopadł efekt Pollyanny: tendencji do myślenia o rzeczach przyjemnych i poszukiwania pozytywnych aspektów w każdej sytuacji i osobie przy jednoczesnym ignorowaniu aspektów przykrych lub nieprzyjemnych. Gdyby ten efekt zgrabnie połączyć z wiecznym wyszukiwaniem defektów i niedoskonałości mielibyśmy wreszcie coś pośrodku: taki rodzaj realnego, zupełnie uzasadnionego zadowolenia bez konieczności udawania, że czekamy na niewiadomo co, a tak naprawdę boimy się że to już tyle.
Odkrywanie teraźniejszości, zatrzymywanie się na niej z rodzajem uznania i skupienia, jest dla mnie bardzo trudne. Między żalem za tym czego już nie zrobię ale nieustannie mam nadzieję, a napięciem że przyszłość niesie zestaw próżnych oczekiwań i daremnych wysiłków bez gorączkowego planowania lub odkładania. Odkąd mam cukrzycę przestałam nadmiernie czekać na przyszłość, tak jakbym uznała że pewne szanse odeszły, jednak od czasu do czasu nadal zaglądam w przeszłość, cicho ją opłakując. Nocą śnię sny, w których prowadzę rozmowy i rozliczenia, ludzie odchodzą i przychodzą, tak jak ja kiedyś przyszłam i kiedyś odejdę. W snach wydarza się tak dużo, że rano jestem zmęczona. Zbyt zmęczona aby nakładać na siebie kolejne cele i wielkie zadania. To taka moja mała ucieczka od narcystycznej rany.
Czym właściwie jest sens życia? Chyba jakąś proporcją pomiędzy byciem dla siebie a byciem dla innych. Jednak ja się tej proporcji nadal uczę, ciągle popełniając błędy.
Zdarza mi się też coraz częściej czuć wdzięczność, zwłaszcza do mojej Rodziny, że mogę przy nich być po prostu sobą: tą która wie, która zrzędzi, która jest niezadowolona a potem ma tysiące wizji, barwnych i kolorowych jak rajskie ptaki. Mimo lęku, który czasami wychyla się z lasu. Strażnika mojego progu, który ostrzega że dalej jest już tylko pustka i otchłań:
“Kiedy wnoszę do lasu znój mego żywota
I twarz tak niepodobną do tego, co leśne,
Widzę otchłań, co, skomląc, w gęstwinie się miota
I rozrania o sęki swe żale bezkresne.” (Bolesław Leśmian, Otchłań)

