Styczeń rozpoczął swoje istnienie od delikatnych płatków śniegu, które szybko i jakby z zawstydzeniem zamieniały się w wodne stróżki, ciągnące swoje ogony niczym komety po szybach parkujących samochodów. Jest coś bałamutnego w śniegu, który opada i natychmiast się roztapia, taka obietnica która szybko okazuje się bez pokrycia i z której nikt nikogo nie rozliczy. Zupełnie jak nasze dzieciństwo i dorastanie, pełne niespełnionych obietnic, zawieszonych jak bombki na choince do których żeby sięgnąć, trzeba wspiąć się na palce. Lub dorosnąć jeszcze trochę. Albo poprosić o pomoc rodziców czy też innych dorosłych, z których każdy ma coś ważnego do powiedzenia.
Na przykład: jak będziesz pić mleko to szybko urośniesz, zobaczysz.
Albo: Jak będziesz grzeczny/grzeczna to dostaniesz nagrodę.
Lub jeszcze inne słowa, w których jest gęsto od oczekiwań pokrytych warstwą słodko-gorzkiego lukru. Bo kiedyś i wkrótce znaczy dokładnie tylko tyle, że teraz i tutaj coś jest niemożliwe, dla mnie w tej a nie innej formie.
Święta często przypominają w swojej wymowie takie niedotrzymane obietnice, z którymi zostaliśmy jako dzieci a teraz już dorośli i wciąż próbujemy zrealizować ten sam program, dotrzymać warunków.
Zwróciliście uwagę ile jest nierealności w świątecznych życzeniach? Składamy sobie życzenia, w których przez dwa dni ma się wydarzyć wszystko, cokolwiek jest możliwe i niemożliwe. Czekamy na gwiazdkę z nieba, wypatrujemy reniferów i sań Mikołaja i jakiegoś wyraźnego cudu, który mógłby odmienić innych i nas samych.
A potem przychodzi styczeń, opłakując nitkami roztopionego lodu nasze rozczarowania.
Jednak, jak każde rozczarowanie i to niesie ze sobą ostatecznie ulgę, poprzez urealnienie i akceptację, że skończył się coroczny sen. Tworzy się pusta i cicha przestrzeń, której jeszcze nic nie zdążyło zająć i wypełnić, chyba że brniemy twardo w iluzję noworocznych postanowień, inną wersję obietnicy co się wydarzy jeśli się tylko postaramy.
O tej porze roku odczuwam ciężkość i lekkość jednocześnie. Lżej mi bez tego nieustannego, wesołego hałasu, który skutecznie ogłusza moje komórki nerwowe fajerwerkami i salwami śmiechu. I jednocześnie czuję w sobie podążanie w dół, takie spokojne dociążenie, niezbyt łatwe ale bardzo uziemiające. Nie mam w sobie zbyt wiele energii, więc staram się ją dobrze wykorzystać, na przykład na siedzenie na kanapie i patrzenie przez okno. To zawieszenie i zapatrzenie jest bardzo ważne: mózg odpoczywa, oczy się rozluźniają, rysy twarzy łagodnieją. Lubię też chodzić wolnym krokiem bez specjalnego celu lub długo zastanawiać się na co mam ochotę – najczęściej na earl greya z płatkami róży lub chleb z masłem i serem. Ciekawe, gdzie istnieje granica tej rozpusty, może w początkach marca?
To jest też idealna pora na chodzenie po domu w miękkim szlafroku i grubych skarpetach i na powstrzymywanie się od robienia jakichkolwiek porządków, bo w sumie po co i dla kogo?
Czasami się zastanawiam czy chciałabym mieszkać gdzie indziej niż w styczniowym, trochę mokrym a trochę oblodzonym Krakowie, pełnym bezlistnych drzew kołyszących się na wietrze. I mimo, że możliwości jest pozornie sporo, podobnie jak fantazyjnych pragnień i kuszących obrazów, to jakoś na nic nigdy nie mogę się zdecydować. Bo chyba żadne inne miejsce na świecie w tym momencie nie jest tak blisko tego co czuję w środku, z czym zasypiam i z czym się budzę. Żadne nie jest tak bliskie zrozumienia mnie w moim rozmokniętym zimowym zawieszeniu, podążającym gdzieś w stronę jądra Ziemi, które czeka aby na nowo mnie ogrzać i obdarzyć życiem.
Tekst: Magda Skomro
Obraz: Marc Chagall, Samotność