Dzień zaczynam od postawienia rozkładu kart Lenormand, a potem dokładam do nich rozkład z kart Tarota i próbuję się przebić przez skorupę z rzeczywistości i snu rozpuszczanego z wolna kawą w strukturę znaczeń. Moich znaczeń, bo to jest moje życie. Podobnie jak noc pełna niedokończonych obrazów i rozmów, które zawsze są znaczące a rano stają się miałkie i pozbawione sensu. I tak samo jak dzień, mój dzień w którym po raz kolejny zadaję sobie pytanie kim naprawdę jestem. Ponieważ to pytanie spotyka się z wewnętrzną pustką, przesyconą przekonaniami i myślami innych ludzi na mój temat, to patrzę w karty z nadzieją na jakąś mniej jednoznaczną odpowiedź, mniej banalną lub oczywistą, wreszcie taką która przede wszystkim uznałaby mnie i moje pragnienia a nie cudze potrzeby i oczekiwania. Kiedy to się zaczęło: to bezwzględne przekierowanie na ludzi, równie użyteczne dla społeczeństwa co bezwzględne dla mnie? Gdzieś, w głębokich mrokach pamięci skrywam wspomnienia o wiecznej atmosferze rozczarowania tym kim jestem i jaka jestem. I lata treningu i prób w byciu taką jaką mam być. Trening wchodzi w mięśnie, przenika do kości jak rak wyżerając wszystko co moje na rzecz tego co cudze. I już jestem od środka przebudowana, aż do fundamentów budulec został wymieniony, składniki wymieszane w nowych proporcjach i może tylko gdzieniegdzie został jakiś kawałek jak w murach Wawelu z tego początku gdzie byłam sobą. Jednak bez zupełnej pewności, fikcja historyczna pragnie odkryć aby stworzyć opowieść. Być może tutaj nie ma żadnych odkryć lub są ale znaczące już tylko dla mnie.
Spieczone warstwy: moje i nie moje jak w piecu ceramicznym stopione w jedno. Tak trudno jest mi czasami odróżnić własne lęki i fantazje od cudzych. Zresztą, skoro stopione to nie do odróżnienia. Jest to po prostu nowa jakość, jakaś nowa ja, obecna tutaj z filiżanką kawy, zapatrzona w okno. Za oknem dzisiaj jest szaro, wzdymająco smutno jak w krupniku, którego nigdy nie lubiłam, głównie ze względu na kolor. Wszyscy śpią, jest dziewiąta rano, tylko ja jak zwykle błąkam się po kuchni, jeszcze niepewna co dalej.
Karty próbują tchnąć we mnie optymizm: 6 buław obiecuje jakiś energetyczny początek, wjazd na czele, Pustelnik spokój, równie zielony co mech na starych drzewach a 8 buław ruch i działanie na skrzydłach feniksa. Lubię tą słowiańsko-krakowską talię Tarota: znalazłam ją przypadkiem i bardzo ją chciałam. Często tylko po tym intensywnym pragnieniu, któremu rzeczywistość zdaje się poddawać i łatwo ulegać rozpoznaję, że coś jest naprawdę moje, że czegoś w istocie chcę: nie na niby i nie jeśli by to komuś nie przeszkadzało. Gdzie ja się tak łatwo nauczyłam rezygnować z siebie? Z tego co przyjemne, miłe, dla mnie ważne. Gdzie to się stało między czasem spędzonym z Dziadkami a podstawówką? A może wcześniej, chociaż obrony kształtują się do szóstego roku życia a potem już tylko z górki. Próbuję pogodzić się sama ze sobą przyjmując wytłumaczenie, że na początku i tak jeszcze nie byłam sobą, bo istnieje kontekst rodzinny, środowiskowy, historyczny. Więc w sumie mogłabym uznać, że to co jest teraz to jestem ja, ale jednocześnie nie mogę tego uznać podejrzewając że wiele części odbija po prostu moje otoczenie i możliwości lub ich brak. Te wszystkie stracone nadzieje dziecka z czasów stanu wojennego, cierpliwie stojącego w kolejkach, znoszącego nieustanne awarie prądu i naukę przy świeczniku w kształcie młodego efeba dźwigającego pięć świec z marnej jakości parafiny. Parafina topiła się szybko, chojnie kapiąc wszędzie dookoła a świece rzucały wydłużone cienie na ściany ludzi, którzy dawno temu odeszli albo po prostu zrezygnowali z siebie.
Żeby nie rozczarować kart Tarota, skoro rodziców już rozczarowałam mimo prób nacechowanych rozpaczą i determinacją, bo dzieci zawsze walczą o tą rodzicielską miłość, poszłam pojeździć na orbitreku, w trakcie oglądając kolejny odcinek Genialnej Morgan, która jest genialna i równie w środku popękana jak ja. Ale ponieważ to wytwórnia z Hollywood postanowiła zainwestować w jej odmienność, to wszystko zawsze dobrze się kończy. Ona może się sobą ucieszyć, świat ją pokochać i bronić. Ojciec to świat, matka to życie. Może dlatego muszę z rana wkładać tyle wysiłku żeby zacząć dzień i wciąż zupełnie dobrze o sobie myśleć? Karty pokazują mi po cichu symbole, którymi łączę mnie z innymi ludźmi. A ponieważ archetypy mieszczą w sobie wiele znaczeń to z łatwością pomieszczą i mnie. Tą z początku i tą z teraz. Bez osądzania i pomysłu na mnie oferują bezpieczną przestrzeń, która po prostu jest.
tekst: Magda Skomro

